Wrócił. Wszedł do
kuchni prosto z podróży. Nawet nie zdjął kapelusza z głowy, a
długi płaszcz pachniał jeszcze wiatrem od morza i miał odpięte
guziki.
Podszedł do stolika,
tego przy wejściu do spiżarki, tego za którym siedziałem ja,
spoglądający na wszystko pod obłym cielskiem ruskiej maszyny do
szycia marki Tuła. Zaczął rozpinać pasek wokół brązowej
skórzanej teczki, a kiedy już była otwarta, powolnym ruchem dłoni
wyjął z niej coś. Jadzia krzątała się tuż obok, zajęta
gotowaniem obiadu, jednak znajdowała chwile, żeby zerkając z
zaciekawieniem podejrzeć, co też takiego Janek przywiózł.
Naszym oczom ukazał
się błysk wypolerowanego metalu, a zaraz potem z dużej blaszanej
puszki w kształcie nerki, która normalnie służyła do gotowania w
niej strzykawek i innych sprzętów medycznych, Janek wyjął dwie
dorodne gruszki, mówiąc przy tym: „Kupiłem na straganie koło
dworca w Gdyni”.
Owoce spoczęły na
blacie stolika bardzo blisko mojego nosa, tak więc całkiem wyraźnie
poczułem nieznany mi dotąd aromat, a kiedy Jadzia z zachwytem
zawołała „jakie piękne!”, uświadomiłem sobie, że w ogóle
jestem świadkiem czegoś pięknego. Wystarczyła krótka chwila,
dostojna, w kapeluszu, żeby zmienić obraz świata, żeby smętny
seledynek ruskiej maszyny do szycia marki Tuła zdławić całą
paletą zielonych barw, których najcieplejsze odcienie zachowały na
sobie gruszki.
Myślę że była to
także jedna z pierwszych chwil, w których już wtedy, jako
pięciolatek, zaczynałem pojmować smak poezji. W każdym razie
pierwsza, którą pamiętam. Bo potem sypnęło jak z wora. Gruszki,
chociaż miały w sobie barwy wszystkich pór roku, uległy tej
jednej, najchłodniejszej. Karmnik dla ptaków Janek zbudował w
stylu ówczesnego new age design, czyli powojennego
modernizmu, ale także wbrew logice, albo – jak to dużo później
takie sytuacje kwitował mój kolega – „odwrotnie jak w
samolocie”. Pracując nad formą zapomniał chyba, że nie tylko o
dokarmianie tu chodzi. Chociaż z drugiej strony fakt, że daszek
karmnika odginał się fantazyjnie do góry zamiast go zamykać i
ochraniać przed słotą lub śniegiem, dawał nam możliwość
wyśmienitego obserwowania ptaków, w pełnej krasie. Sama poezja.
Podbudowana oczywiście wiedzą, bo każdy ptak, którego
dostrzegaliśmy, był natychmiast dogłębnie poznawany z rozdziałów
w atlasie przyrody.
A potem te same ptaki –
dzięcioły, gile, kruki i sroki, ale też inne, które nie
odwiedziły naszego karmnika – zawisały na choince. Z wielką
maestrią wyklejane wydmuszki, właściwie dzieło wszystkich naszych
rąk, jednak pod dyktando Janka, który miał swoją wizję,
zachowaną z zaprzeszłego świata przed wojną i dokładnie
wiedział, co jak ma wyglądać, jakie mają być długości łańcucha
i w którym miejscu na świątecznym drzewku powinna wisieć bombka.
No i sama choinka, zawsze wyjątkowa, musiała być osobiście
wyszukana przez Janka w najdalszych zakątkach parku, po zmroku,
najlepiej gdzieś w małpim gaju, bezszelestnie
odpiłowana z czubka wyższego świerka za pomocą noża-piły do
krojenia chleba, podczas kiedy my staliśmy na czatach. Sama
poezja.
A kiedy już nasypało
dużo śniegu i przyszedł czas na narty, kuchnia zamieniała się w
laboratorium alchemika. W aluminiowych menażkach do noszenia obiadu
ze stołówki gotowały się jakieś mikstury według receptury
znanej tylko Jankowi. Jedynie dwa składniki nie były tajne, bo
wszystkim widoczne i rozpoznawalne: pszczeli wosk i smoła. O reszcie
nikt nie miał pojęcia, ale to nieważne. Ważna była poezja, w
tamtym czasie poezja zapachów i smrodów, składających się na
własnoręcznie wykonywane smary do nart, po to by w rezultacie
osiągać najwyższe loty, śmigając na nartach
przez park i przez pola, aż po bardziej strome stoki w pobliżu
Drajmostu.
A
potem wiosna i lato, i znowu ptaki, jednak w tym okresie już tylko
te śpiewające. Śpiewały najpewniej specjalnie dla Janka, dlatego
często wędrował po lasach w poszukiwaniu kryjówek, z których
próbował wykonać nagranie doskonałe za pomocą podłego,
przenośnego magnetofonu. Natomiast za pomocą swojego ucha był w
stanie dokładnie rozpoznać trele paszkota, słowika, drozda
śpiewaka, czy też innej jakiejś na przykład pokrzewki ogrodowej.
Bycie imadłem też
jest poezją. Poezją kształtującą zmysł techniczny. Tak było,
podejrzewam, przynajmniej w moim przypadku. A stało się to w
momencie, kiedy podrosłem na tyle, żeby mieć wystarczającą siłę
w mięśniach. Hasło było niezmienne przez całe lata: „Misiu,
chodź potrzymać”. No i szedłem bez słowa, potulny, jak
przystało na imadło. Przeważała u mnie ciekawość. Janek
wykonywał przeróżne rzeczy, myślę że ot tak, po prostu - z
potrzeby ich wykonywania, czy też robienia czegokolwiek. Albo
może bardziej poetycko: z potrzeby tworzenia. Ale też potrzeby
naprawiania, a najczęściej poprawiania, co jednak w większości
przypadków można było określić mianem zwykłego psucia . Lubiłem
się temu przyglądać, trzymając. Najczęściej trzymałem długie
końcówki jakichś listew albo drążków, metalowych lub
drewnianych, którym trzeba było nadać inny wymiar w procesie
ucinania piłą. Trzymałem też kawałki blachy, żeby się nie
obracały podczas wiercenia. I uczyłem się, obserwując to
wszystko. Gapiąc się na metalowe lub drewniane wióry poznawałem,
jak odpowiednio trzymać lub jak nie trzymać narzędzia. Uczyłem
się – co wychodziło znacznie później – przeważnie na
błędach.
Poezja
była we wszystkim, wtedy jeszcze niewypowiedziana. I na czarnej
szafie w przedpokoju, na której stały przedziwne stojaki do
winylowych płyt z nagraniami przedwojennych pieśniarzy, z setkami
czarnych krążków uchwyconych w perfekcyjnie wycięte, ponumerowane
rowki, i w garażu, gdzie na ścianach wokół Syreny
- najlepszego samochodu świata - wisiały przeróżne autokoleby i
przyrządy do pomiarów geometrii podwozia, i w dużym pokoju, gdzie
też stało coś najlepszego: radio Stolica.
Najlepsze radio na świecie miało magiczne oko, przez które widać
było poezję całego świata. Widać było i słychać. W rytmie
mrugania magicznego
oka,
kształtem bardziej podobnego do zielonego motyla, przez jazgot
zagłuszaczy i piski numerycznych kodów, przy delikatnym
współudziale miarowo wypluwanych obgryzanych paznokci, przedzierała
się z Wolnej
Europy prawda.
Janek chłonął prawdę namiętnie, siadając w ażurowo zacienionym
przez liście Monstera
deliciosa
fotelu, często jeszcze w białym, pachnącym szpitalem lekarskim
kitlu, by przy najbliższej okazji serwować ją Jadzi i nam, do
obiadu albo do kolacji.
Jesień
także była poezją. Była poezją kolorów, mgieł i babiego lata,
ale najwięcej chyba grzybów, których Janek był wielkim znawcą.
Był żywym atlasem, był ekspertem i lubił robić eksperymenty,
namawiając nas do skosztowania wszelkich rzadkich okazów, przy
których w atlasie drukowanym widniał napis „jadalne –
pierwszorzędnej wartości”. I każdy się dziwił, kto tylko
widział, bo wśród tych grzybów nie było prawdziwków, ale jakieś
całkiem egzotyczne, przeważnie o śmiesznych nazwach. Były turki,
czosnaczki, siniaki, twardzioszki, były też
pieniążki, rosnące na cmentarnych drzewach, a które to
przeważnie wygrzebywaliśmy wręcz z późnojesiennego śniegu, bo
najlepiej smakowały takie już przymrożone. No i wreszcie żagiew
topolowa, dziwny twór przylepiony do pnia rosnącego po drugiej
stronie ulicy dębu, co z daleka wyglądało jakby ktoś na drzewie
rozpalił ognisko. Właziliśmy tam po drabinie, ratując dąb przed
pożarem i ostatecznie, po usmażeniu płomiennych jęzorów na
patelni rozgrzanej na ogniu, powstało coś na kształt gumy, w
smaku jednak nie ustępujące prawdziwym, znakomitym grzybom.
Inne
grzyby przeważnie były suszone. Elektryczna kuchenka grzała
rozgrzanym do czerwoności oporowym drutem, a nad tym, na ramie
zmontowanej ze stalowych prętów naciągnięta była opatrunkowa
gaza z bawełny. Grzyby pomału schły i zaczynały wydzielać pełen
poezji aromat, którego część snuła się po całym mieszkaniu,
jednak większość pozostawała w ususzonym miąższu, przechowując
się aż do wigilii świąt Bożego Narodzenia, kiedy to Janek
ucierał mak w glinianej makutrze, a Jadzia z grzybów robiła farsz
do najlepszych na świecie uszek, podawanych podczas kolacji w
barszczu.
Każde
życie ma to do siebie, że w końcu wszystko trzeba odwiesić gdzieś
na haku, na przykład haku wieszaka, na wieki, tak jak biały
lekarski kitel. Poezja jednak pozostaje. Poezji nie da się ot tak,
po prostu odwiesić. Jest wszędzie, bez reszty przesiąkając
wszechświat, ale też często przyjmując namacalną postać w
formie słów wydrukowanych na papierze. U Janka stało się
podobnie. Kiedy zapomniał – jak sam to powtarzał – że był
lekarzem, zasiadł do klawiatury i zaczął pisać. Najpierw na
klawiaturze marki Mercedes, potem Olimpia, a potem, kiedy już
przekonał się, że diabeł nie taki straszny, jak go malują,
zasiadł do klawiatury komputera. Tak więc sypialniany gabinet Janka
z czasem zamienił się w nietypowe biuro, początkowo pełne
pogniecionych maszynopisów i zapachu kalki, co z czasem wyparły
drukarki i półki pełne przeróżnych nośników danych. Ale nie
tylko, bo prawdziwy poeta nie tylko pisze wiersze. Poecie coraz
bardziej brakowało kondycji i już nie mógł biegać po lesie,
przyprowadził więc las do siebie. W sypialnianym gabinecie
poustawiał donice z ziemią, w którą zaszczepiał nowe życie, z
wielkim poruszeniem obserwując, jak z przeróżnych pestek i nasion
wyzwalają się kiełki, ulegając ciągłej metamorfozie, tworząc
łodygi i wymyślne kształty liścia. I z czasem dobre pół pokoju
zajął daktylowo-figowo-kawowo-kiwowo-mangowo-mimozowy zagajnik,
pośród którego trzeba było się przedzierać do drukarki, albo
nawet do ustawionych na specjalnym postumencie mikrofonów. Tak
właśnie: mikrofonów, bo przecież sędziwy poeta, kiedy już
przestał dobrze słyszeć, odkrył w końcu, że nieprawdą jest,
jak mu wmawiano, że nie ma słuchu. Stwierdził, że tak naprawdę
dysponuje nie tylko bardzo dobrym, bohaterskim tenorem, ale też
bardzo dobrym słuchem. I zaczął śpiewać, przeważnie arie
operowe, których całe mnóstwo znał na pamięć, łącznie z tymi
po włosku. I wszystko to nagrywał za pomocą nędznego, przenośnego
magnetofonu.
„Banię
z poezją, która rozbiła się nad Starogardem”[*] dostrzegło
wielu. Począwszy od skromnego zeszytu, w którym psychiatra zapisał
„Wiersze starego psychiatry”, bania rozbijała się wielokrotnie,
eksplodując coraz to głośniej i doskonalej, wydając na świat
coraz dojrzalsze zbiory. Janek wciąż pisał, czytał, jeździł na
rowerze i śpiewał. To ostanie było dosyć uciążliwe dla
otoczenia, jednak Janek twierdził, że to dla zdrowia i dla duszy,
co lubił podpierać z pewnością mocno nagiętym do swoich potrzeb
zdaniem świętego Augustyna o tym, że „kto dobrze śpiewa, ten
dwa razy się modli”.
U
Janka najmocniej jednak śpiewała dusza. Na każdy temat śpiewała,
o każdej porze dnia i nocy, lecz w zdecydowanej przewadze w nocy.
Dziewięć
tomików i tomów w ciągu dwudziestu lat. Trudno powiedzieć, czy to
dużo, czy mało. Nie liczy się ilość, chociaż ta ilość Janka
właśnie była mocno doceniona, zarówno przez znaczące nazwiska z
grona poetyckich krytyków, jak i wszelakich kapituł od nagród
regionalnych i ponadregionalnych (od Wierzyczanki począwszy,
po wszelakie Costeriny i Kociewskie Pióra). Janek –
i owszem – cenił sobie zdanie krytyków, tak jak i oni cenili jego
twórczość, generalnie jednak był ponad tym wszystkim. Żył w
swoim poetyckim świecie zdecydowanie odległym od blichtru salonów,
w których nie miał ochoty bywać. Żył i tworzył we własnoręcznie
stworzonej przestrzeni, w swoim własnym, jakby przystopowanym
czasie.
Chociaż...
Czas
też jest poezją, nieubłagany. Jest poezją bez początku i bez
końca, poezją nieskończoną. Dlatego nie da się z nim wygrać i
Janek doskonale o tym wiedział. Postanowił jednak się z nim
ułożyć. Zawarł swoisty pakt z czasem, oddając mu siebie, w
zamian uzyskując twórcze spełnienie, przynajmniej w stopniu
zadowalającym i uspokajającym. Oddawał siebie dosyć długo,
raczej bez większego fizycznego cierpienia, przez kilka miesięcy, w
ciągu których zdążył uporządkować swoją poezję na papierze i
zdążył pojednać się z Bogiem. Zdążył także opowiedzieć mi o
kilku sprawach, o których nie miałem pojęcia, a ja zdążyłem
pognać do miejsc, które lubił i za którymi tęsknił, i zdążyłem
mu opowiedzieć, ile się tam zmieniło. Osobiście też nadzorował,
kiedy wykonywałem kopię zapasową jego wierszy z komputera. W końcu
powiedział mi, że „teraz już wszystkie nadzieje pokłada w
Chrystusie”. I powiedział mi też, że już całkiem stracił
wolę. Wiedziałem, że taki moment w końcu nastąpi, bo to
oczywiste. Bałem się tego. Jednak wciąż, nawet kiedy
przenosiliśmy kruche, wychudzone ciało na wysokie, szpitalne łóżko,
widziałem mocnego człowieka. Widziałem Poetę w długim płaszczu
i kapeluszu.
Pełnia
słońca zza okna mogła bezlitośnie parzyć, jednak ażurowy cień
od liści mimozy i figowca kojąco okrywał skulone, mikre ciało.
Janek dusił się, z ust wydobywając już tylko niezrozumiałe
słowa. Cały świat dookoła patrzył bezradnie, jakby w osłupieniu,
jedyną pomoc niosąc w postaci zastrzyku z morfiną. Poeta odszedł.
Poczułem to – trzymając go za rękę – ale też i to, że
śmierć także jest poezją.
[*]
Jan Majewski – „Pan pejzażu”. Z posłowia Krzysztofa Kuczkowskiego