środa, 7 października 2015

Wspomnienie o JM


Wrócił. Wszedł do kuchni prosto z podróży. Nawet nie zdjął kapelusza z głowy, a długi płaszcz pachniał jeszcze wiatrem od morza i miał odpięte guziki.

Podszedł do stolika, tego przy wejściu do spiżarki, tego za którym siedziałem ja, spoglądający na wszystko pod obłym cielskiem ruskiej maszyny do szycia marki Tuła. Zaczął rozpinać pasek wokół brązowej skórzanej teczki, a kiedy już była otwarta, powolnym ruchem dłoni wyjął z niej coś. Jadzia krzątała się tuż obok, zajęta gotowaniem obiadu, jednak znajdowała chwile, żeby zerkając z zaciekawieniem podejrzeć, co też takiego Janek przywiózł.

Naszym oczom ukazał się błysk wypolerowanego metalu, a zaraz potem z dużej blaszanej puszki w kształcie nerki, która normalnie służyła do gotowania w niej strzykawek i innych sprzętów medycznych, Janek wyjął dwie dorodne gruszki, mówiąc przy tym: „Kupiłem na straganie koło dworca w Gdyni”.

Owoce spoczęły na blacie stolika bardzo blisko mojego nosa, tak więc całkiem wyraźnie poczułem nieznany mi dotąd aromat, a kiedy Jadzia z zachwytem zawołała „jakie piękne!”, uświadomiłem sobie, że w ogóle jestem świadkiem czegoś pięknego. Wystarczyła krótka chwila, dostojna, w kapeluszu, żeby zmienić obraz świata, żeby smętny seledynek ruskiej maszyny do szycia marki Tuła zdławić całą paletą zielonych barw, których najcieplejsze odcienie zachowały na sobie gruszki.

Myślę że była to także jedna z pierwszych chwil, w których już wtedy, jako pięciolatek, zaczynałem pojmować smak poezji. W każdym razie pierwsza, którą pamiętam. Bo potem sypnęło jak z wora. Gruszki, chociaż miały w sobie barwy wszystkich pór roku, uległy tej jednej, najchłodniejszej. Karmnik dla ptaków Janek zbudował w stylu ówczesnego new age design, czyli powojennego modernizmu, ale także wbrew logice, albo – jak to dużo później takie sytuacje kwitował mój kolega – „odwrotnie jak w samolocie”. Pracując nad formą zapomniał chyba, że nie tylko o dokarmianie tu chodzi. Chociaż z drugiej strony fakt, że daszek karmnika odginał się fantazyjnie do góry zamiast go zamykać i ochraniać przed słotą lub śniegiem, dawał nam możliwość wyśmienitego obserwowania ptaków, w pełnej krasie. Sama poezja. Podbudowana oczywiście wiedzą, bo każdy ptak, którego dostrzegaliśmy, był natychmiast dogłębnie poznawany z rozdziałów w atlasie przyrody.

A potem te same ptaki – dzięcioły, gile, kruki i sroki, ale też inne, które nie odwiedziły naszego karmnika – zawisały na choince. Z wielką maestrią wyklejane wydmuszki, właściwie dzieło wszystkich naszych rąk, jednak pod dyktando Janka, który miał swoją wizję, zachowaną z zaprzeszłego świata przed wojną i dokładnie wiedział, co jak ma wyglądać, jakie mają być długości łańcucha i w którym miejscu na świątecznym drzewku powinna wisieć bombka. No i sama choinka, zawsze wyjątkowa, musiała być osobiście wyszukana przez Janka w najdalszych zakątkach parku, po zmroku, najlepiej gdzieś w małpim gaju, bezszelestnie odpiłowana z czubka wyższego świerka za pomocą noża-piły do krojenia chleba, podczas kiedy my staliśmy na czatach. Sama poezja.

A kiedy już nasypało dużo śniegu i przyszedł czas na narty, kuchnia zamieniała się w laboratorium alchemika. W aluminiowych menażkach do noszenia obiadu ze stołówki gotowały się jakieś mikstury według receptury znanej tylko Jankowi. Jedynie dwa składniki nie były tajne, bo wszystkim widoczne i rozpoznawalne: pszczeli wosk i smoła. O reszcie nikt nie miał pojęcia, ale to nieważne. Ważna była poezja, w tamtym czasie poezja zapachów i smrodów, składających się na własnoręcznie wykonywane smary do nart, po to by w rezultacie osiągać najwyższe loty, śmigając na nartach przez park i przez pola, aż po bardziej strome stoki w pobliżu Drajmostu.

A potem wiosna i lato, i znowu ptaki, jednak w tym okresie już tylko te śpiewające. Śpiewały najpewniej specjalnie dla Janka, dlatego często wędrował po lasach w poszukiwaniu kryjówek, z których próbował wykonać nagranie doskonałe za pomocą podłego, przenośnego magnetofonu. Natomiast za pomocą swojego ucha był w stanie dokładnie rozpoznać trele paszkota, słowika, drozda śpiewaka, czy też innej jakiejś na przykład pokrzewki ogrodowej.

Bycie imadłem też jest poezją. Poezją kształtującą zmysł techniczny. Tak było, podejrzewam, przynajmniej w moim przypadku. A stało się to w momencie, kiedy podrosłem na tyle, żeby mieć wystarczającą siłę w mięśniach. Hasło było niezmienne przez całe lata: „Misiu, chodź potrzymać”. No i szedłem bez słowa, potulny, jak przystało na imadło. Przeważała u mnie ciekawość. Janek wykonywał przeróżne rzeczy, myślę że ot tak, po prostu - z potrzeby ich wykonywania, czy też robienia czegokolwiek. Albo może bardziej poetycko: z potrzeby tworzenia. Ale też potrzeby naprawiania, a najczęściej poprawiania, co jednak w większości przypadków można było określić mianem zwykłego psucia . Lubiłem się temu przyglądać, trzymając. Najczęściej trzymałem długie końcówki jakichś listew albo drążków, metalowych lub drewnianych, którym trzeba było nadać inny wymiar w procesie ucinania piłą. Trzymałem też kawałki blachy, żeby się nie obracały podczas wiercenia. I uczyłem się, obserwując to wszystko. Gapiąc się na metalowe lub drewniane wióry poznawałem, jak odpowiednio trzymać lub jak nie trzymać narzędzia. Uczyłem się – co wychodziło znacznie później – przeważnie na błędach.

Poezja była we wszystkim, wtedy jeszcze niewypowiedziana. I na czarnej szafie w przedpokoju, na której stały przedziwne stojaki do winylowych płyt z nagraniami przedwojennych pieśniarzy, z setkami czarnych krążków uchwyconych w perfekcyjnie wycięte, ponumerowane rowki, i w garażu, gdzie na ścianach wokół Syreny - najlepszego samochodu świata - wisiały przeróżne autokoleby i przyrządy do pomiarów geometrii podwozia, i w dużym pokoju, gdzie też stało coś najlepszego: radio Stolica. Najlepsze radio na świecie miało magiczne oko, przez które widać było poezję całego świata. Widać było i słychać. W rytmie mrugania magicznego oka, kształtem bardziej podobnego do zielonego motyla, przez jazgot zagłuszaczy i piski numerycznych kodów, przy delikatnym współudziale miarowo wypluwanych obgryzanych paznokci, przedzierała się z Wolnej Europy prawda. Janek chłonął prawdę namiętnie, siadając w ażurowo zacienionym przez liście Monstera deliciosa fotelu, często jeszcze w białym, pachnącym szpitalem lekarskim kitlu, by przy najbliższej okazji serwować ją Jadzi i nam, do obiadu albo do kolacji.

Jesień także była poezją. Była poezją kolorów, mgieł i babiego lata, ale najwięcej chyba grzybów, których Janek był wielkim znawcą. Był żywym atlasem, był ekspertem i lubił robić eksperymenty, namawiając nas do skosztowania wszelkich rzadkich okazów, przy których w atlasie drukowanym widniał napis „jadalne – pierwszorzędnej wartości”. I każdy się dziwił, kto tylko widział, bo wśród tych grzybów nie było prawdziwków, ale jakieś całkiem egzotyczne, przeważnie o śmiesznych nazwach. Były turki, czosnaczki, siniaki, twardzioszki, były też pieniążki, rosnące na cmentarnych drzewach, a które to przeważnie wygrzebywaliśmy wręcz z późnojesiennego śniegu, bo najlepiej smakowały takie już przymrożone. No i wreszcie żagiew topolowa, dziwny twór przylepiony do pnia rosnącego po drugiej stronie ulicy dębu, co z daleka wyglądało jakby ktoś na drzewie rozpalił ognisko. Właziliśmy tam po drabinie, ratując dąb przed pożarem i ostatecznie, po usmażeniu płomiennych jęzorów na patelni rozgrzanej na ogniu, powstało coś na kształt gumy, w smaku jednak nie ustępujące prawdziwym, znakomitym grzybom.

Inne grzyby przeważnie były suszone. Elektryczna kuchenka grzała rozgrzanym do czerwoności oporowym drutem, a nad tym, na ramie zmontowanej ze stalowych prętów naciągnięta była opatrunkowa gaza z bawełny. Grzyby pomału schły i zaczynały wydzielać pełen poezji aromat, którego część snuła się po całym mieszkaniu, jednak większość pozostawała w ususzonym miąższu, przechowując się aż do wigilii świąt Bożego Narodzenia, kiedy to Janek ucierał mak w glinianej makutrze, a Jadzia z grzybów robiła farsz do najlepszych na świecie uszek, podawanych podczas kolacji w barszczu.

Każde życie ma to do siebie, że w końcu wszystko trzeba odwiesić gdzieś na haku, na przykład haku wieszaka, na wieki, tak jak biały lekarski kitel. Poezja jednak pozostaje. Poezji nie da się ot tak, po prostu odwiesić. Jest wszędzie, bez reszty przesiąkając wszechświat, ale też często przyjmując namacalną postać w formie słów wydrukowanych na papierze. U Janka stało się podobnie. Kiedy zapomniał – jak sam to powtarzał – że był lekarzem, zasiadł do klawiatury i zaczął pisać. Najpierw na klawiaturze marki Mercedes, potem Olimpia, a potem, kiedy już przekonał się, że diabeł nie taki straszny, jak go malują, zasiadł do klawiatury komputera. Tak więc sypialniany gabinet Janka z czasem zamienił się w nietypowe biuro, początkowo pełne pogniecionych maszynopisów i zapachu kalki, co z czasem wyparły drukarki i półki pełne przeróżnych nośników danych. Ale nie tylko, bo prawdziwy poeta nie tylko pisze wiersze. Poecie coraz bardziej brakowało kondycji i już nie mógł biegać po lesie, przyprowadził więc las do siebie. W sypialnianym gabinecie poustawiał donice z ziemią, w którą zaszczepiał nowe życie, z wielkim poruszeniem obserwując, jak z przeróżnych pestek i nasion wyzwalają się kiełki, ulegając ciągłej metamorfozie, tworząc łodygi i wymyślne kształty liścia. I z czasem dobre pół pokoju zajął daktylowo-figowo-kawowo-kiwowo-mangowo-mimozowy zagajnik, pośród którego trzeba było się przedzierać do drukarki, albo nawet do ustawionych na specjalnym postumencie mikrofonów. Tak właśnie: mikrofonów, bo przecież sędziwy poeta, kiedy już przestał dobrze słyszeć, odkrył w końcu, że nieprawdą jest, jak mu wmawiano, że nie ma słuchu. Stwierdził, że tak naprawdę dysponuje nie tylko bardzo dobrym, bohaterskim tenorem, ale też bardzo dobrym słuchem. I zaczął śpiewać, przeważnie arie operowe, których całe mnóstwo znał na pamięć, łącznie z tymi po włosku. I wszystko to nagrywał za pomocą nędznego, przenośnego magnetofonu.

Banię z poezją, która rozbiła się nad Starogardem”[*] dostrzegło wielu. Począwszy od skromnego zeszytu, w którym psychiatra zapisał „Wiersze starego psychiatry”, bania rozbijała się wielokrotnie, eksplodując coraz to głośniej i doskonalej, wydając na świat coraz dojrzalsze zbiory. Janek wciąż pisał, czytał, jeździł na rowerze i śpiewał. To ostanie było dosyć uciążliwe dla otoczenia, jednak Janek twierdził, że to dla zdrowia i dla duszy, co lubił podpierać z pewnością mocno nagiętym do swoich potrzeb zdaniem świętego Augustyna o tym, że „kto dobrze śpiewa, ten dwa razy się modli”.

U Janka najmocniej jednak śpiewała dusza. Na każdy temat śpiewała, o każdej porze dnia i nocy, lecz w zdecydowanej przewadze w nocy.

Dziewięć tomików i tomów w ciągu dwudziestu lat. Trudno powiedzieć, czy to dużo, czy mało. Nie liczy się ilość, chociaż ta ilość Janka właśnie była mocno doceniona, zarówno przez znaczące nazwiska z grona poetyckich krytyków, jak i wszelakich kapituł od nagród regionalnych i ponadregionalnych (od Wierzyczanki począwszy, po wszelakie Costeriny i Kociewskie Pióra). Janek – i owszem – cenił sobie zdanie krytyków, tak jak i oni cenili jego twórczość, generalnie jednak był ponad tym wszystkim. Żył w swoim poetyckim świecie zdecydowanie odległym od blichtru salonów, w których nie miał ochoty bywać. Żył i tworzył we własnoręcznie stworzonej przestrzeni, w swoim własnym, jakby przystopowanym czasie.

Chociaż...

Czas też jest poezją, nieubłagany. Jest poezją bez początku i bez końca, poezją nieskończoną. Dlatego nie da się z nim wygrać i Janek doskonale o tym wiedział. Postanowił jednak się z nim ułożyć. Zawarł swoisty pakt z czasem, oddając mu siebie, w zamian uzyskując twórcze spełnienie, przynajmniej w stopniu zadowalającym i uspokajającym. Oddawał siebie dosyć długo, raczej bez większego fizycznego cierpienia, przez kilka miesięcy, w ciągu których zdążył uporządkować swoją poezję na papierze i zdążył pojednać się z Bogiem. Zdążył także opowiedzieć mi o kilku sprawach, o których nie miałem pojęcia, a ja zdążyłem pognać do miejsc, które lubił i za którymi tęsknił, i zdążyłem mu opowiedzieć, ile się tam zmieniło. Osobiście też nadzorował, kiedy wykonywałem kopię zapasową jego wierszy z komputera. W końcu powiedział mi, że „teraz już wszystkie nadzieje pokłada w Chrystusie”. I powiedział mi też, że już całkiem stracił wolę. Wiedziałem, że taki moment w końcu nastąpi, bo to oczywiste. Bałem się tego. Jednak wciąż, nawet kiedy przenosiliśmy kruche, wychudzone ciało na wysokie, szpitalne łóżko, widziałem mocnego człowieka. Widziałem Poetę w długim płaszczu i kapeluszu.

Pełnia słońca zza okna mogła bezlitośnie parzyć, jednak ażurowy cień od liści mimozy i figowca kojąco okrywał skulone, mikre ciało. Janek dusił się, z ust wydobywając już tylko niezrozumiałe słowa. Cały świat dookoła patrzył bezradnie, jakby w osłupieniu, jedyną pomoc niosąc w postaci zastrzyku z morfiną. Poeta odszedł. Poczułem to – trzymając go za rękę – ale też i to, że śmierć także jest poezją.








[*] Jan Majewski – „Pan pejzażu”. Z posłowia Krzysztofa Kuczkowskiego









wtorek, 14 kwietnia 2015

Czekoladowy warsztat, czyli jak znikają urodzinowe prezenty

Dzisiaj skoro świt o dziesiątej było jakoś inaczej. Nie budziło mnie oklepane i brutalne "wstawaj do roboty!", natomiast z sennej dali pomalutku zacząłem wyławiać delikatne "Misiu... Misiu!", i kiedy podniosłem powiekę, ujrzałem twarz mojej Zosieńki, jak zwykle radosną. Było jednak coś jeszcze, było coś w oczkach, było coś jakby pytanie. I rzeczywiście usłyszałem je w końcu wyrażone werbalnie: "mogę ugryźć kawałek młotka...?". "Co...?!" - wrzasnąłem natychmiast w pełni obudzony. "Mogę ugryźć kawałek młotka?" - powtórzyła uśmiechając się przemile. I dotarło do mnie. Dotarło to, co nieuniknione, o czym wiedziałem już wczoraj, że musi nastąpić bardzo prędko. "Dobrze, kochana..." - wydusiłem pogodzony z losem. - "Ale proszę, zacznijmy od piły".





czwartek, 10 lipca 2014

Wróćmy na jeziora...




         Który to był rok nie pamiętam. Byłem uczniem ogólniaka, może w drugiej klasie. Pamiętam, że wtedy nazywało się to Międzyszkolny Ośrodek Sportów Wodnych. Biegałem tam z wypiekami na twarzy, żeby poznać tajniki żeglowania, najpierw teoretycznie, na wykładach, potem na pokładzie poczciwej Omegi, na której w praktyce odkryłem różnicę między zwrotem przez sztag i zwrotem przez rufę. Ech, to były czasy. Żagle w łopocie, czupryna na głowie też w łopocie, gdzieś na wietrze, na środku Jeziora Domowego Dużego. Zdobyłem patent żeglarza, jednak nie odebrałem go w terminie, razem z kolegami. Też nie pamiętam dlaczego, może jakaś grypa, albo coś w tym rodzaju. Poszedłem tam dużo później, pod koniec lata, umówiony wcześniej z Panem Nauczycielem. 


      Zapukałem nieśmiało do drzwi biura. Otworzyły się. 
      - Śmiało, śmiało... – powiedział Pan Nauczyciel i zaraz dorzucił pod innym adresem, do kogoś, kto siedział tyłem do drzwi, w fotelu: 
       - Przepraszam na chwilę, wydam tylko papier żeglarzowi.
     - Aaa... - na to tamten, wstając i podchodząc do mnie. - Mamy młody narybek? Gratulacje!
    Podał mi dłoń i poczułem uścisk, który mnie wręcz sparaliżował. I nie dlatego, że była to dłoń kulturysty. Była to dłoń - już wiedziałem czyja - gitarzysty. Spotkałem się z żywą legendą, oko w oko. Poznałem go. Przecież wszyscy go znali. Był to Krzysztof Klenczon.
      Taka chwila w życiu, zdawać się mogło, nic nie znacząca wobec wieczności. Podpisałem, zabrałem i wyszedłem. A jednak była to chwila, w której poznałem człowieka. Poznałem, to znaczy dowiedziałem się o nim, tak sądzę, wszystkiego. Może to niewiarygodne, ale potem już przez resztę mojego życia kiedy tylko wspominałem tę chwilę, zawsze miałem to samo przekonanie: poznałem człowieka. Człowieka wielkiego, a jakże skromnego. Wiedziałem, że jest wielki, ale nie biło od niego żadne gwiazdorstwo. Zwyczajny człowiek, pełen ciepła, kumpel, który podał mi dłoń.
        Teraz, po wielu latach spotkałem go znowu. Tym razem to ja podałem mu dłoń i do tego zrobiłem zdjęcie. Jest jak żywy – taki, jak go zapamiętałem. Nie mam pojęcia kto go wyrzeźbił. Wędrując po internecie natknąłem się na Roberta Pigonia, z Krakowa, ale nie mam pewności. W każdym razie, kimkolwiek jest, chwała rzeźbiarzowi.