wtorek, 4 grudnia 2012

Anioły w kawiarni



Zastukał w okno. Potem znowu, jakby chciał coś powiedzieć. Potem jeszcze tańcował na listwach pergoli. Wyraźnie dawał do zrozumienia, że jest głodny. Że jest już mróz i zaczyna się dziać nie na żarty. - Zima się zbliża - jakby wrzeszczał, potrząsając pierzastym ogonkiem pan Sikorek. - Daj mi jeść! 
Więc wysypałem mu jakieś resztki z chlebaka i w końcu udało mi się go złapać, przez szybę. Przypomniał mi o nieuchronnym nadejściu sennej pory roku i o tym, że czas byłoby nadrobić tu zaległości, na blogu, bo zima nastraja mnie raczej do mało ruchliwego trybu życia, a tym samym częstszego przesiadywania przed klawiaturą.












Zanim jednak zacznę, trochę samochwały: w końcu udało mi się "nazbierać" odpowiednią ilość i zrobiłem wystawę aniołów w przesympatycznej Cafe Anka. Przedstawiam fotograficzny skrót z wernisażu, może kogoś zainteresuje :)




             

             

             

             

             


             

środa, 3 października 2012

Wycieczka (3)



Cypel - magiczne słowo. Jak Księżyc, na przykład. Jak coś, na co wciąż patrzymy i marzymy o chwili, w której mogłoby być odwrotnie: spojrzeć z miejsca na które patrzymy w kierunku miejsca, z którego patrzymy.

Na Cypel patrzyłem systematycznie, kilka razy do roku, przez około dziesięć lat. Najczęściej za dnia, widząc czysty piasek plaży, a tuż za nim gęste zarośla. Patrzyłem stojąc sobie przy burcie, na jakimś statku, z morza. Ze mną zawsze patrzył ktoś jeszcze, jakiś kumpel - jeden, albo dwóch. I tak sobie patrząc marzyliśmy, żeby popatrzeć na to z odwrotnej strony. Czyli z Cypla na morze, na przepływające statki. Marzyliśmy, chociaż wiadomo było, że to nierealne, bo miejscem zawładnęło wojsko i zwykły śmiertelnik miał tam zakaz wstępu.

Tak było jakieś trzydzieści lat temu. Teraz już jest inaczej i dotarliśmy tam w trakcie zwykłej, niedzielnej wycieczki. Chociaż nie było łatwo. Wiatr dawał prosto w oczy, z nieba często lało, a i sam spacer po mokrym piasku nieźle właził w pośladki. Nic to jednak - w końcu było gdzie odpocząć, wysuszyć się i dobrze zjeść.



 
                                                                     




 

 

 

 


 












czwartek, 20 września 2012

W ogrodzie




od samego rana powinienem wejść na drabinę
jednak czuję duszności ból głowy
i łzawią mi oczy
nie mam pojęcia co z sobą zrobić
więc żona poleciła mi
żebym policzył pająki w ogrodzie

znalazłem osiemnaście a u jednego
w pajęczynie zobaczyłem skrawki czyjegoś życia
które wiatr przywiał zapisane na
kawałkach papieru

spróbuję z nich odtworzyć całą kartkę
jednak obawiam się że to niewykonalne
bo żona powiedziała że to nie jest wiersz
i że wcale nie byłem w ogródku
wobec tego zastanawia mnie
czy u pająka w sieci znalazłem
zapis wielu istnień

















poniedziałek, 17 września 2012

Wycieczka (2)



W końcu wszystko pokazuje nam kierunek, kłaniając się się ku zachodowi - drzewa i krzewy, ludzie, domy i krowy na pastwiskach. Potem już tylko trawy i krzewy. Gnamy ponad miarę, ku słońcu, które już ledwo co widać. Chcemy zdążyć. I wcale nie po to, żeby uniknąć nadrabiania kilometrów. Wymyśliliśmy sobie, żeby zdążyć złapać specyficzną chwilę. Wymyśliliśmy w innej, tak zwanej ostatniej chwili.
Zdążyliśmy.
Osiemnasta pięćdziesiąt cztery, więc słońce dogorywa już za murami zamku.
Prom kursuje do dziewiętnastej, jednak - no właśnie... Przecież promu nie ma! Stoi po drugiej stronie. A kiedy wróci, czy nie będzie za późno?
Poczekamy, zobaczymy. Przed nami też czekają i słychać, jak przebąkują: „z chłopakami idzie się dogadać”.
Idealna cisza i spokój zachęcają do czekania. I mimo obaw, nie zawiedliśmy się. Złapaliśmy specyficzną chwilę. Poczułem się jak na fotografii. Wszystko nagle zastopowało, jak za jednym pstryknięciem. Woda w rzece nie płynie, ptaki w oddali osiadły na mieliźnie, a wędkarz zamienił się w brązowy pomnik wędkarza.
Nawet prom, który już wraca, wygląda jakby zatrzymał się na środku rzeki, a nad tym wszystkim, na nieruchomym niebie, zawisł człowiek-ptak, uratowany z obrazu Bruegla.
Z chłopakami „szło się dogadać”.
Nadal wszystko toczy się powoli, delikatnie, śpiewnie i płynnie – zgodnie z nurtem ledwo co płynącej rzeki. Moje obawy co do autka, które nie całkiem się zmieściło na tej właściwej części promu, zupełnie rozmyły się w tej atmosferze chwili, która w końcu też zdała się być jedną z ostatnich, bo ciut w górę rzeki dobiega końca budowa mostu. I wtedy prom przestanie być koniecznością. Może pozostanie? Mógłby - jako atrakcja turystyczna, jako relikt przeszłości, jako klimat specyficznej chwili, gdzie nie trzeba będzie się spieszyć, kontemplując czekanie i środek rzeki. Jedyne co trzeba będzie, to „dogadać się” z chłopakami. Nie mam nic przeciwko temu.









wtorek, 31 lipca 2012

Ocean Indyjski anno 1983


Ech... To były czasy. Może się mylę, ale coś mi się wydaje, że teraz już całkiem zanikła ta tradycja, przynajmniej pomijając jakieś szkolne żaglowce. Zresztą już wtedy ludziom specjalnie się nie chciało. I tak na przykład ja - zostałem ochrzczony chyba dopiero za piątym razem, kiedy przekraczałem równik. A fakt, że było to tuż po zniesieniu stanu wojennego i można było wreszcie zabrać w rejs żony, był niezłym dopingiem. Chłopy chcieli się popisać co nieco i nic to, że trzeba było dużo przygotować. Ochoczo zabrali się do pracy. I stało się.



W samo południe, 22 września, Kapitan Rejnowicz osobiście powitał świtę króla mórz i oceanów, Neptuna. Na tę okazję Starszy Mechanik zrobił sobie cycki z owoców grapefruita, od tamtej chwili występując jako Prozerpina. Tak marynarze nazywali żonę Neptuna. Tak było. Nie wiem dlaczego, bo żona Neptuna ma przecież na imię Salacja.




W tym samym czasie tak zwani neofici byli ustawiani w kolejce do odbycia obrzędu przez różnej maści rzezimieszków, wśród których przeważali tacy z rogami, czyli diabły. Kolejka została usztywniona za pomocą drabiny.




















Natomiast Kapitan i jego dostojni goście zajęli miejsca za stołem, pod baldachimem chroniącym głowy przed  tropikalnym żarem.                                                                                                                                                       










No i po kolei... Pierwsze narzędzie tortur - dyby.





Potem był Salun fryzjerski rococo, spułka z ograniczonom odpowiedzialnościom
To było dosyć przyjemne: siedziało się na klozetowej muszli i na koniec "fryzjerskiej" obróbki, która obejmowała wszystko od stóp do głów, czyli pedicure, manicure, farbowanie włosów, trwałą ondulację i diabli wiedzą co jeszcze - od dołu, z tej właśnie muszli było podawane prosto między pośladki duże ciśnienie wody morskiej z magistrali przeciwpożarowej, co było dobrą ochłodą dla rozgrzanego organizmu.  
















Z salunu wychodziło się dokładnie tak, jak widać obok.  

                                                                                                                                                                                 

Borowina, podobno lecznicza, znajdowała się w blaszanej beczce po oleju i była niczym innym, tylko zwykłą wodą zęzową, czyli mieszaniną wody morskiej, wody słodkiej, paliwa i oleju smarnego z przecieków, oraz wszelakiego innego szajsu, jaki powstaje w trakcie eksploatacji maszynowni na statku. Oczywiście trzeba było obowiązkowo wejść do beczki i zanurkować. Nie mam tego na fotografii, natomiast poniżej widać, jak wyglądałem po zakończeniu kuracji.




Zabiegu, który nosi nazwę powszechnie znaną jako lewatywa nie będę komentował.









Czołganie się przez rękaw było dosyć bolesne, bo diabły waliły ogonami gdzie popadnie, chociaż z drugiej strony wciąż lejąca się woda przynosiła ulgę i przez chwilę nawet naszła mnie taka myśl, żeby w tym rękawie pozostać.








Podsumowaniem wszystkiego, czyli ostatecznym wykazaniem hartu ducha, odpowiedniego do przekroczenia równika, było wypicie czegoś, czego recepturę znał tylko szef kuchni. No... Może też i łaskawy Neptun, bo tuż potem trzeba było lecieć do burty i wychylając się, natychmiast wszystko oddać Jego Wysokości.








A to wszystko zostało udokumentowane - na wieki - na piśmie. Nawiasem mówiąc, wszystkie te dyplomy (kilkanaście sztuk) wykonałem własnoręcznie, za pomocą wystruganego na płask patyka, z wykorzystaniem gotyckiej  czcionki podpatrzonej na nalepce wody kolońskiej Prastara.
Po dziś dzień jednak nie mam pojęcia, dlaczego nazwali mnie Karmazyn?