wtorek, 31 lipca 2012

Ocean Indyjski anno 1983


Ech... To były czasy. Może się mylę, ale coś mi się wydaje, że teraz już całkiem zanikła ta tradycja, przynajmniej pomijając jakieś szkolne żaglowce. Zresztą już wtedy ludziom specjalnie się nie chciało. I tak na przykład ja - zostałem ochrzczony chyba dopiero za piątym razem, kiedy przekraczałem równik. A fakt, że było to tuż po zniesieniu stanu wojennego i można było wreszcie zabrać w rejs żony, był niezłym dopingiem. Chłopy chcieli się popisać co nieco i nic to, że trzeba było dużo przygotować. Ochoczo zabrali się do pracy. I stało się.



W samo południe, 22 września, Kapitan Rejnowicz osobiście powitał świtę króla mórz i oceanów, Neptuna. Na tę okazję Starszy Mechanik zrobił sobie cycki z owoców grapefruita, od tamtej chwili występując jako Prozerpina. Tak marynarze nazywali żonę Neptuna. Tak było. Nie wiem dlaczego, bo żona Neptuna ma przecież na imię Salacja.




W tym samym czasie tak zwani neofici byli ustawiani w kolejce do odbycia obrzędu przez różnej maści rzezimieszków, wśród których przeważali tacy z rogami, czyli diabły. Kolejka została usztywniona za pomocą drabiny.




















Natomiast Kapitan i jego dostojni goście zajęli miejsca za stołem, pod baldachimem chroniącym głowy przed  tropikalnym żarem.                                                                                                                                                       










No i po kolei... Pierwsze narzędzie tortur - dyby.





Potem był Salun fryzjerski rococo, spułka z ograniczonom odpowiedzialnościom
To było dosyć przyjemne: siedziało się na klozetowej muszli i na koniec "fryzjerskiej" obróbki, która obejmowała wszystko od stóp do głów, czyli pedicure, manicure, farbowanie włosów, trwałą ondulację i diabli wiedzą co jeszcze - od dołu, z tej właśnie muszli było podawane prosto między pośladki duże ciśnienie wody morskiej z magistrali przeciwpożarowej, co było dobrą ochłodą dla rozgrzanego organizmu.  
















Z salunu wychodziło się dokładnie tak, jak widać obok.  

                                                                                                                                                                                 

Borowina, podobno lecznicza, znajdowała się w blaszanej beczce po oleju i była niczym innym, tylko zwykłą wodą zęzową, czyli mieszaniną wody morskiej, wody słodkiej, paliwa i oleju smarnego z przecieków, oraz wszelakiego innego szajsu, jaki powstaje w trakcie eksploatacji maszynowni na statku. Oczywiście trzeba było obowiązkowo wejść do beczki i zanurkować. Nie mam tego na fotografii, natomiast poniżej widać, jak wyglądałem po zakończeniu kuracji.




Zabiegu, który nosi nazwę powszechnie znaną jako lewatywa nie będę komentował.









Czołganie się przez rękaw było dosyć bolesne, bo diabły waliły ogonami gdzie popadnie, chociaż z drugiej strony wciąż lejąca się woda przynosiła ulgę i przez chwilę nawet naszła mnie taka myśl, żeby w tym rękawie pozostać.








Podsumowaniem wszystkiego, czyli ostatecznym wykazaniem hartu ducha, odpowiedniego do przekroczenia równika, było wypicie czegoś, czego recepturę znał tylko szef kuchni. No... Może też i łaskawy Neptun, bo tuż potem trzeba było lecieć do burty i wychylając się, natychmiast wszystko oddać Jego Wysokości.








A to wszystko zostało udokumentowane - na wieki - na piśmie. Nawiasem mówiąc, wszystkie te dyplomy (kilkanaście sztuk) wykonałem własnoręcznie, za pomocą wystruganego na płask patyka, z wykorzystaniem gotyckiej  czcionki podpatrzonej na nalepce wody kolońskiej Prastara.
Po dziś dzień jednak nie mam pojęcia, dlaczego nazwali mnie Karmazyn?









4 komentarze:

  1. Prozerpina jest boska! Pięknie prezentuje swój brzuch. Tekst mnie rozbawił.
    Szkoda, że nie było mi pisane przeżyć takiej przygody - przekroczyć równik choć raz :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Podoba mi się bardzo, kiedyś na obozie żeglarskim brałam udział w różnych takich, ale nigdy w takim boskim wymiarze... ekstra

    OdpowiedzUsuń
  3. "Stare chłopy, a bawią się jak małe dzieci".
    Fajnie jest zachować tyle fantazji, i umieć cieszyć się życiem.
    Też chcę na równik :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej Misiu!
    Dawno mnie tutaj nie było. Widziałem piękny okręt. I uwieczniłem go na fotkach.
    Zapraszam do mnie na AMSTERDAMSKIE WAKACJE 2.
    Pozdrawiam serdecznie Vojtek

    OdpowiedzUsuń