Wpatrywałem się długo, zupełnie
zaskoczony. Zobaczyłem swój własny świat w mikroskali, świat z
pradawnego podwórka, z żabiej perspektywy, ukryty w sekretnych
miejscach, pośród traw i kamieni, strzeżony przez robaki, ślimaki
i smoki. I anioła, który fruwa gdzieś w błękitach. Brałem do
ręki następne kartki, pokryte akwarelą, i odkrywałem dalej, jakby
to były te dziewczyńskie widoczki z dzieciństwa, gdzie
wszelkie marzenia i pragnienia, układane w symbole z najcenniejszych
skarbów przyrody, mieściły się pod skrawkiem szkła z rozbitej
butelki, zamaskowanym dla niepoznaki warstewką piasku, liści i
igliwia.
I wtedy po raz pierwszy zrobiło mi się
gorąco na plecach. A kiedy się odwróciłem, zobaczyłem to samo,
jednak w dużo większej skali: kolory rzucone na płótna. „Lubię
kolor” - powiedziała. Tak, to widać od razu. Jednak to nie
wszystko. Do tego potrzeba jeszcze odpowiedniego manipulowania
paletą, żeby dać odbiorcy tyle ciepła. Potem – jakiś czas
potem – z ust jednej pani usłyszałem to samo: „Te obrazy
grzeją. Czuję to na plecach. I w ogóle - w całym mieszkaniu jest
jakoś tak ciepło, słonecznie, radośnie...”
„Który ci się najbardziej
podoba?” - zapytała, widząc że wszystkie mi się podobają. I w
taki oto sposób stałem się później, z okazji jakiegoś święta,
posiadaczem akwareli, na której zobaczyłem siebie. Takiego, jak
lubię – w całkowitym odizolowaniu od reszty świata. W
bezpiecznym kokonie, zawieszonym gdzieś w kosmosie, a może
zagnieżdżonym na samym końcu jakiejś głębokiej nory, w
wygodnej, embrionalnej pozycji, z głową pełną bajkowych snów z
dzieciństwa. Znowu to słowo; wciąż łapię się na tych
powrotach do zamierzchłej przeszłości. Jednak – tak sądzę –
nie da się tego uniknąć i jest tu uzasadnione.
Oprócz akwareli dostałem coś
jeszcze: poznałem Zosię*. Poznałem i pokochałem, tak samo jak to,
co robi. Więcej: poznałem i pokochałem dzięki patrzeniu na to, co
i jak robi. Często szukam odpowiedzi na pytanie: czy człowiek jest
wart tyle, ile jego dzieło? Nie znajduję. Jednak w odniesieniu do
Zosi mogę stwierdzić całkiem świadomie: jej sztuka jest w stu
procentach odzwierciedleniem jej duszy. Jest jak język dziecka,
które zobaczyło nagiego króla - szczery, często naiwny, kolorowy
ciągłą radością poznawania świata, i w związku z tym zdarza
się, że jest także błądzeniem – jednak pozytywnym, twórczym,
chociaż dla otoczenia (także dla mnie) czasami uciążliwym.
Kolory, kolory, jakie kolory...?
Obserwuję Zosię przy sztalugach, z bezpiecznego dystansu. Nie lubi,
jak się patrzy na jej ręce podczas pracy. Rozumiem to, bo mam tak
samo. Ona nie lubi, jak ktoś podgląda ją w trakcie podglądania
świata przez pryzmat palety. Kątem oka dostrzegam, jak poważnieje
i odnoszę wrażenie jakby chowała gdzieś głęboko, w zanadrzu
swoją radosną, dziecięcą intuicję, zamieniając się w naukowca,
w magistra sztuk, wykładając na paletę wszelkie instrumenty, całą
wiedzę zdobytą przez lata studiowania w poznańskiej Akademii Sztuk
Pięknych. Wkurza mnie to czasami, bo mam obawy, iż jestem
świadkiem zatracania czegoś; kreska i kolor utracą lekkość
intuicyjnej spontaniczności, stając się idealne w swojej naukowej
sztywności. Jednak zawsze potem okazuje się, że moje lęki są
niesłuszne, i biję się w piersi - po raz kolejny Zosia zdumiewa
efektem swojej pracy.
Szkło. Kolorowe szkło także
stało się przedmiotem pasji Zosi. Witraże to też obrazy, przez
które świeci słońce. Zosia to widzi doskonale. A ja mógłbym
dalej pisać o moich obawach, ale też o uwielbieniu, o tym jak
kocham, obserwując kątem oka z bezpiecznej odległości, z jakim
namaszczeniem Zosia łapie światło przez każdy kawałek szkła,
zanim zrobi kompozycję, która potem zagra genialnym zestawem barw w
jakimś przeszkleniu, albo chociażby w lampie.
Prawdę mówiąc, pisanie o pracy
twórczej bliskiej, ukochanej istoty nie jest łatwe, i nawet może
być niebezpieczne; tu już trudno mówić o zachowaniu odpowiedniego
dystansu. I tak sobie pomyślałem, że dobrze się stanie jeśli
zacytuję na koniec piękne słowa, wypowiedziane przez
inną bliską mi osobę**, podczas wernisażu w Tawernie Mestwin w
Gdańsku, gdzie Zosia wystawiała swoje pejzaże i anioły:
[...]Jej obrazy - myślę o
cyklu aniołów - są kolorystycznie czyste, żywe, stonowane i - to
prawda! - emanują ciepłem, spokojem, sentymentalnym figlem,
niemalże chagall'owską tajemnicą i niemalże chagall'owską
lekkością. Rysunek postaci jest uproszczony[...] Spojrzenia tych
listonoszy z metafizycznych parków są nieobecne, dłonie znakują
napięcie między modlitewną ekstazą a erotycznym - zażenowanym
lekko - zachwyceniem, pochylenie głowy wskazuje na iluminacyjną
pokorę albo otwiera przestrzeń marzenia sennego.[...] W obrazach
Zosi - myślę o malowanych pejzażach - nie pada deszcz, ale i
słonce jest ukryte, w tych obrazach przede wszystkim nie ma ludzi.
Przez obrazy Zofii Sumczyńskiej - kolorystycznie - płynie czas,
barwy odmierzają pory roku i znakują niemalże renesansową zgodę
na przemijanie świata i przemijanie tego, który na to przemijanie
patrzy. Zastanawia autorskie, artystyczne "łamanie"
powierzchni, kolorystyczne "zakładkowanie" pochwyconej
pędzlem rzeczywistości. Zapewne jest to swoistego rodzaju podpis
Zofii Sumczyńskiej, znak wydeptanej w artystycznym lesie ścieżki.
Tak jakby próbowała - uchylając pionowe, kolorystyczne żaluzje
odsłaniające świat - dotrzeć do istoty postrzeganych zjawisk, tak
jakby próbowała w inny jeszcze sposób złamać dwuwymiarowość
malarskiej płaszczyzny. A być może jest tak (przecież w jednym z
kościołów w Nowym Dworze znajdziemy ogromne witraże jej
autorstwa), że - sprowadzony do dosyć czytelnych, uproszczonych
znaków - świat w obrazach artystki uobecnia się tak, jak uobecnia
się światło w kawałku szlachetnie ciętego szkła. Więc
popatrzmy.
* Zofia Sumczyńska -
Urodziła się w 1965 roku w Gdańsku. Absolwentka Akademii Sztuk
Pięknych w Poznaniu. Mieszka i pracuje w Starogardzie Gdańskim. Pod
koniec 2012 roku otworzyła galerię sztuki pod nazwą "Galeria autorska 24B", w której prezentuje swoją twórczość, ale
także, z założenia, twórczość innych artystów.
Na swoim
koncie ma kilka wystaw indywidualnych w Gdańsku oraz w Starogardzie
Gdańskim. Brała także udział w wielu wystawach zbiorowych w
Polsce oraz w innych krajach, między innymi w Japonii, Wielkiej
Brytanii i Niemczech. W latach 2011 i 2012 otrzymała stypendium
twórcze od Prezydenta Miasta Starogard Gdański.
** prof. UG, dr hab.
Feliks Tomaszewski - Instytut Filologii Polskiej, Katedra Teorii
Literatury i Krytyki Artystycznej.
Cudne sa, ale najfajniejszy jest trzeci w kolejnosci od gory:)
OdpowiedzUsuńPrzepiekny!
Z przyjemnością przeczytałam. Bardzo lubię Zosine malowanie :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńKażdy namalowany obraz to prawie na nowo stworzony mały świat. Wabi kolorami, cudami, zagadką. Nie dziwię się twojej fascynacji. Jest na co patrzeć.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Bardzo lubię jak jest tyle kolorów, a te akwarele niosą ze sobą mnóstwo życia!
OdpowiedzUsuńGratuluję Autorce :)
Pieknie piszesz o Zosi. Gratuluję!
OdpowiedzUsuńA szkło ja bardzo lubię. Mam w domu witraże i lamppe witrażową.
I wiem, że artysta nie lubi jak się patrzy gdy pracuje.
A czego natomiast nie lubię?
ZIMY!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Pozdrawiam na wiosnę ale zimą!
Vojtek