czwartek, 10 lipca 2014

Wróćmy na jeziora...




         Który to był rok nie pamiętam. Byłem uczniem ogólniaka, może w drugiej klasie. Pamiętam, że wtedy nazywało się to Międzyszkolny Ośrodek Sportów Wodnych. Biegałem tam z wypiekami na twarzy, żeby poznać tajniki żeglowania, najpierw teoretycznie, na wykładach, potem na pokładzie poczciwej Omegi, na której w praktyce odkryłem różnicę między zwrotem przez sztag i zwrotem przez rufę. Ech, to były czasy. Żagle w łopocie, czupryna na głowie też w łopocie, gdzieś na wietrze, na środku Jeziora Domowego Dużego. Zdobyłem patent żeglarza, jednak nie odebrałem go w terminie, razem z kolegami. Też nie pamiętam dlaczego, może jakaś grypa, albo coś w tym rodzaju. Poszedłem tam dużo później, pod koniec lata, umówiony wcześniej z Panem Nauczycielem. 


      Zapukałem nieśmiało do drzwi biura. Otworzyły się. 
      - Śmiało, śmiało... – powiedział Pan Nauczyciel i zaraz dorzucił pod innym adresem, do kogoś, kto siedział tyłem do drzwi, w fotelu: 
       - Przepraszam na chwilę, wydam tylko papier żeglarzowi.
     - Aaa... - na to tamten, wstając i podchodząc do mnie. - Mamy młody narybek? Gratulacje!
    Podał mi dłoń i poczułem uścisk, który mnie wręcz sparaliżował. I nie dlatego, że była to dłoń kulturysty. Była to dłoń - już wiedziałem czyja - gitarzysty. Spotkałem się z żywą legendą, oko w oko. Poznałem go. Przecież wszyscy go znali. Był to Krzysztof Klenczon.
      Taka chwila w życiu, zdawać się mogło, nic nie znacząca wobec wieczności. Podpisałem, zabrałem i wyszedłem. A jednak była to chwila, w której poznałem człowieka. Poznałem, to znaczy dowiedziałem się o nim, tak sądzę, wszystkiego. Może to niewiarygodne, ale potem już przez resztę mojego życia kiedy tylko wspominałem tę chwilę, zawsze miałem to samo przekonanie: poznałem człowieka. Człowieka wielkiego, a jakże skromnego. Wiedziałem, że jest wielki, ale nie biło od niego żadne gwiazdorstwo. Zwyczajny człowiek, pełen ciepła, kumpel, który podał mi dłoń.
        Teraz, po wielu latach spotkałem go znowu. Tym razem to ja podałem mu dłoń i do tego zrobiłem zdjęcie. Jest jak żywy – taki, jak go zapamiętałem. Nie mam pojęcia kto go wyrzeźbił. Wędrując po internecie natknąłem się na Roberta Pigonia, z Krakowa, ale nie mam pewności. W każdym razie, kimkolwiek jest, chwała rzeźbiarzowi.








7 komentarzy:

  1. A szanty?
    "...zwrot przez sztak...ok, zaraz zrobie, slysze jak kapitan cicho klnie..."

    A muzyka...trzyma klimat do dzis:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A nutki tam w tle, na pięciolinii? Aniu, odczytasz, co grają? :)

      Usuń
  2. Piękny tekst... Wzruszyłam się, kiedy go czytałam. I piękne zdjęcia, ja byłam tam w zimie, ale też było akurat słonecznie. Ogromnie zazdroszczę uściśnięcia dłoni żywego Krzysztofa, mnie pozostał już tylko ten z brązu... Rozmawiałam o tym pomniku z bratem stryjecznym Krzysztofa i faktycznie - jego twórcą jest p. Pigoń.

    A tak poza tym to kocham szanty i żeglowanie, niestety, na razie jako pasażer, ale marzę o tym, że kiedyś zdobędę patent. :)

    Pozdrowienia! Będę tu zaglądać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, Doroto. A ja poczytałem u Ciebie i też się wzruszyłem.
      Serdecznie pozdrawiam :)

      Usuń
  3. Klenczon, no, no..., Czerwone gitary...Przed wielu, wielu laty mój ulubiony wokalista. Zrobiło mi się strasznie nostalgicznie. A gdzież to stoi jego pomnik? Pewnie w rejonach, gdzie wiele lat już nie byłam, a może nigdy?
    Też chętnie chwyciłabym go za rękę. Widzę, że lubisz wyrażać siebie w słowie pisanym. Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń